Starcowi, który dobrze pamięta Warszawę śródmiejsko zrujnowaną i obmalowaną gigantycznymi napisami NIGDY WIĘCEJ WOJNY! (połowa lat pięćdziesiątych), jest jakoś dziwnie na duszy, gdy internetowo czytam o przygotowywanej na jutro patriotyczno-międzynarodowej fecie z okazji LXIII rocznicy WYBUCHU drugiej wojny światowej. Powiem krótko: mam po dziurki w nosie świętowania historycznych klęsk.
Już nie mówię o nawet pobieżnej lekturze wikipedycznego hasła, ale DWŚ była bezdyskusyjnie największą tragedią w całej naszej tysiącletniej historii. Uroczyście obchodzić rocznicę ZAKOŃCZENIA wojny – jeszcze od biedy rozumiem (choć też bym się miarkował ze względu na upływ czasu).
Jak niemal wszyscy moi rodacy-równolatkowie, poniosłem bardzo osobiste straty. A w aspekcie obywatelskim? W masakrze zginęła jedna szósta polskiej populacji, i nawet Rosjanie są „lepsi” tylko w liczbach bezwzględnych. W samym Powstaniu Warszawskim zabito dwustutysięczną narodową elitę. Gospodarka legła w gruzach.
I co ja mam jutro patriotycznie obchodzić: rocznicę POCZĄTKÓW tej straszliwej hekatomby? W jakiej atmosferze? W jakim nastroju? Pokojowym czy nowowojennym? W oczekiwaniu na wyczekiwany od osiemdziesięciu lat WYBUCH III wojny światowej? W towarzystwie obcych wojsk na polskiej ziemi?
R.